Zmierzch iluzji

w:

Minęło sporo czasu odkąd ostatnio coś opublikowałem. Gdzieś w mojej głowie miałem plan o czym chciałbym napisać, jednak im bardziej się starałem, tym bardziej nic z tego nie wychodziło. Znam już ten stan. Zostawiłem więc plan i zdjąłem z siebie presję by było tak jak sobie założyłem. Poskutkowało – kolejny już raz.

Siedzę, zanurzony we mgle własnych myśli. „Co tu robię?”, „Gdzie jestem?”, „Co dalej?”

Skończył się pewien sen. Pewien etap. Rozdział. Jednocześnie, w ostatnim roku otworzyło się wiele nowych, innych, nieznanych – zaskakujących, radosnych… moich. Ten też był mój, ale przyszedł czas by go pożegnać – by czuć smutek, żal i wściekłość. By przeżyć stratę i ból. By ukoić je i otulić ciepłem.

Czasami miewam myśli, że zupełnie sobie z tym nie radzę, a czasem – że jest naprawdę nieźle. To chyba jest OK – pozwolić unosić się na tej fali, żeby chwilę później opadać, z wiarą, że dryfując dotrę na spokojniejsze wody. Ale to czekanie bywa męczące. Chciałbym już, teraz, zaraz. Jednocześnie wiem, że tak się nie da, że dopóki nie przeżyję wszystkiego co z tym związane – nie dopłynę do upragnionej przystani.

Wydarzenia ostatniego roku pobudziły mnie do wielu refleksji. Jedną z nich było pytanie o zmianę i naturę człowieka. Czy człowiek rzeczywiście się zmienia? Czy kiedy zaczyna wewnętrzną podróż, to zmiana jaką to przynosi rzeczywiście nią jest? Czy może wynikiem tej podróży jest raczej uświadomienie sobie kim jesteśmy naprawdę? Zrzucenie pancerza i pokazanie słabości. Odsłonięcie swoich wrażliwych miejsc. Wszystko to w imię życia w zgodzie z sobą samym. Kiedy patrzę na siebie, na to co „zmieniłem”, na to jak postępuję, co robię – czasem nie widzę zmiany, widzę jedynie (albo aż) człowieka, który w końcu przestał bać się być sobą.

Czy więc moje wcześniejsze życie było oszustwem? Mistyfikacją? Misternie utkanym planem? Myślę, że w jakimś pokrętnym sensie tak, ale nie wobec bliskich, przyjaciół czy znajomych. Wobec siebie samego. Było oszustwem, które stworzyłem i w które uwierzyłem. „Czego chcę”, „co daje mi radość” – odhaczałem listę punkt po punkcie. Konsekwentnie i z uporem dążyłem do realizacji kolejnych checkpointów.

Zacząłem jednak powoli dostrzegać, że za każdym razem kiedy lista wydaje się zrealizowana, na końcu nie ma nic. Pustka. Ciemna, ponura, bezosobowa, pustka. Lista robiła się coraz dłuższa, ale pustka ani myślała odchodzić. Nie umiałem jej wypełnić, choć próbowałem. Cokolwiek się w niej nie znalazło, powoli i sukcesywnie traciło barwy – gasło, aż pochłaniała je ciemność.

Nie poddawałem się, choć sukcesywnie traciłem nadzieję. Niedługo potem, pustka była nie tylko ponura, ale sprawiała ból – fizyczny i emocjonalny. Był mi znany, choć pierwszy raz tak potężny. Zadziałał jak impuls, jak kopnięcie w dupę, motywator. „Albo coś wreszcie zrobisz albo niedługo cię tu nie będzie.” – szeptał. I choć bardzo chciałem i byłem świadom możliwości, coś odbierało mi decyzyjność, sprawczość. Paraliżował mnie strach przed nowym, nieznanym trudem. „Po co mi to? Masz przecież wszystko czego potrzebujesz.” Otóż nie. Nie miałem tego, co najważniejsze – siebie. Byłem zlepkiem masek i pancerzy – pozorów i gier. Rozpadającą się, rdzewiejącą zbroją. Za nią krył się jednak mały, przestraszony człowiek – ja, we własnej osobie.

1 stycznia 2024 r. minęły 4 lata odkąd rozpocząłem najdłuższą podróż swojego życia – do prawdziwego siebie. Dziś, z uważnością odłamuję po kawałku skorodowane elementy pancerza i rzucam w otchłań przywdziewane maski. Wiem, że to wyprawa, która nigdy się nie kończy i nie ma określonego celu. Zrozumiałem, że ważniejszym dla mnie jest sam proces, podążanie obraną ścieżką i doświadczanie chwili, teraźniejszości – czasu który jest, a nie który kiedyś nadejdzie.


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.